16.04.2016, 09:29
Witam.
Nie bardzo wiem, jak mam zacząć, więc spróbuję od początku.
3 lata temu długo szukałem medytacji, które by mi się wewnętrznie podobały i po jakimś czasie „przez przypadek” dowiedziałem się o kamieniach i ich specjalnych właściwościach.
Od razu poczułem, że to jest to.
Jest to jedyna forma medytacji, która mi odpowiada, a próbowałem już wielu.
Na samym początku niewiele czułem, poza tym, że znacznie po sesjach z nimi zaczęło się poprawiać moje samopoczucie. Po kilku miesiącach zacząłem się nieco lepiej dostrajać z kamieniami, za każdym razem już po chwili czułem to charakterystyczne mrowienie w trzymanej przez kamień ręce. Pokochałem to bardzo, bo zdałem sobie sprawę, że kamienie to jest właśnie ta moja wewnętrzna droga do rozwoju duszy i przede wszystkim do zdrowia fizycznego.
Przechodzę do sedna.
Dotarłem do pewnego finalnego wydarzenia, które mnie... przyznam szczerze... strasznie wystraszyło.
Zaczęło się od tego, że zrobiony przeze mnie dość spory wisiorek z przejrzystego kryształu górskiego i dymnego, oczyściłem pod bieżącą wodą, potem naładowałem go, zostawiając w nocy na działanie światła księżyca.
Po kilku godzinach wróciłem po niego i założyłem, tak jak zawsze – z intencją oczyszczenia.
Nosiłem go z 5-10 minut, na wysokości serca, bo właśnie z nim mam problemy, które podejrzewam jako stopniowe przebudzanie się chakry serca ( choć może to tylko marzenie ) i muszę przyznać, że nie spodziewałem się niczego szczególnego, poza poprawą samopoczucia i ogólnym doenergetyzowaniem.
Zaczęło się od tego, że poczułem takie charakterystyczne uczucie w sercu, które opisałbym jako takie niesamowicie przyjemne uczucie zimna-ciepła. Trwało to naprawdę tylko góra ze 3 minuty i było mi z nim strasznie dobrze. Potem minęło kilka minut i zdjąłem wisiorek, bo tak mi podpowiedziała intuicja. Niestety, gdybym wiedział, co mnie spotka to pewnie w ogóle bym go nie założył.
Poczułem uczucie lekkiego niepokoju i przeszedł mnie dreszcz, bo odniosłem wrażenie, jakby ktoś polał mi niewidoczną ranę na sercu wodą utlenioną. Trochę głupie porównanie, ale strasznie pasowało do tej sytuacji, bo to było takie wrażenie, jakby ktoś dezynfekował mi ranę.
Zdziwiłem się tym doznaniem, ale pomyślałem, że to objaw stopniowego przebudzania się tego chakramu i się tym nie przejąłem zbytnio, bo moje serce już od długiego czasu robi się momentami bardzo kłopotliwe.
Poszedłem poczytać książkę.
Już przechodzę do sedna sprawy, bo się rozgadałem, ale dobrze z duszy zrzucić ciężar, bo nie mam z kim o tym porozmawiać.
Otóż po jakichś kilku minutach od tego uczucia poczułem coś dziwnego na czubku swojej głowy. Próbowałem to zignorować i wrócić do czytania książki, ale to uczucie wraz z upływem czasu narastało i zaczęło się robić nieznośne.
To było takie uczucie, jakby mrówki przebiegały mi po czubku głowy.
Nie bardzo wiedziałem co zrobić i się trochę wystraszyłem. Miałem tylko nadzieję, że mi zaraz przejdzie.
Niestety, uczucie tylko narastało na sile.
Chwilę potem nie czułem już mrówek, tylko pojawiło się doznanie, jakbym miał wyrwę w czubku głowy przez którą wlatuję powietrze, coraz intensywniejsze i intensywniejsze. Do tego pojawiło się takie uczucie, jakby ktoś przyciskał mi palec pomiędzy oczy.
Zacząłem się denerwować. Zawsze jak się denerwuję to chodzę w kółko po mieszkaniu, co też zrobiłem.
Chodziłem może z 15 minut, ale nic nie przechodziło. Po jakimś czasie zrobiło mi się niedobrze i zaczęło mi się kręcić w głowie i już nie byłem praktycznie w stanie utrzymać równowagi.
Poinformowałem rodzinę, wszyscy się wystraszyli, bo nikt nie wiedział, co może mi dolegać. Porozmawiałem z nimi trochę i opisałem co się dzieję, to mama podarowała mi leki na nadciśnienie, ale czułem, że mi nie pomogą.
Położyłem się do łóżka.
Zrobiło mi się trochę lepiej, ale wciąż czułem to dziwne uczucie, jakby ktoś zrobił mi wyłom w głowie, przez który wlatuję powietrze.
Dodam jeszcze, że towarzyszyło temu takie doznanie, jakby ktoś nieudolnie próbował mi wbijać po kilka gwoździ naraz w sam czubek głowy.
Leżałem w łóżku przez przynajmniej 30 minut i modliłem się, żeby to się skończyło. Było mi słabo i dawno już tak się nie bałem. Obiecywałem sobie cały czas, że do ręki nie wezmę kamienia i nie będę się bawił w zabawę, których do końca nie rozumiem. Modliłem się cały czas, do wszystkich bóstw, które mnie w tej chwili mogły słuchać, prosząc je o zakończenie tego, co się ze mną działo.
Długo się męczyłem, ale wszystko zaczęło słabnąć.
Minął już tydzień, odkąd nie trzymałem kamienia/kryształu w ręce i nie bardzo wiem, czy rozwój duchowy jest dla mnie w obecnej sytuacji psychicznej warty ryzyka. Nie czuję się po prostu gotów na takie przygody, więc chyba zrezygnuję/zawieszę swoje praktyki.
Jakim cudem ten chakram mógł się otworzyć bez mojej intencji? Nie rozumiem tego zupełnie. Zawsze ze wszystkich, jego się obawiałem najbardziej i ani razu w życiu nie próbowałem go stymulować.
Moja ulubiona chakra, to chakra podstawy i chyba nie ruszę już żadnego minerału, który może stymulować inny ośrodek energetyczny, niż ten najniższy, najbezpieczniejszy. Chociaż nawet co do tego mam wątpliwości, bo wszystkie chakry na siebie chyba oddziaływują, więc jak zadziałam na jedną, to inne też to odczują. Może kiedyś, ale dopiero za kilka miesięcy, może lat. Nie chcę tego znowu przeżyć. Jestem zbyt delikatny psychicznie na takie zabawy.
Dodam jeszcze, że każdego dnia, od tego wydarzenia, codziennie czuję czasami to uczucie, jakby mi mrówki przebiegały po głowie i takie dziwne prądy na czubku głowy, ale na szczęście nie czuję już tego intensywnego uczucia, jakbym miał wyrwę w głowie, przez który wlatuję rozpędzone powietrze.
Jeśli czytelniku dotrwałeś do końca tej wiadomości, to gratuluję.
Miałbym pytanie do zorientowanych w temacie... Czy to jest w ogóle możliwe, żeby ta chakra się mogła otworzyć sama? Nie rozumiem tego zupełnie, daleko mi do tej chakry oświeconych, co pewnie widać pewnie po mojej wypowiedzi, ot przeciętny amator ezoteryki. Ech, nie wiem, co zrobić, ale mam po prostu dość i chyba dostałem po prostu nauczkę od wyższych bytów za moje eksperymenty.
No nic, na pewno zrobię sobie długą przerwę, ale co się wywołało, to zostanie ze mną, na dobre i na złe.
Niestety, albo stety.
Tyle.
Pozdrawiam,
Larimar.
Nie bardzo wiem, jak mam zacząć, więc spróbuję od początku.
3 lata temu długo szukałem medytacji, które by mi się wewnętrznie podobały i po jakimś czasie „przez przypadek” dowiedziałem się o kamieniach i ich specjalnych właściwościach.
Od razu poczułem, że to jest to.
Jest to jedyna forma medytacji, która mi odpowiada, a próbowałem już wielu.
Na samym początku niewiele czułem, poza tym, że znacznie po sesjach z nimi zaczęło się poprawiać moje samopoczucie. Po kilku miesiącach zacząłem się nieco lepiej dostrajać z kamieniami, za każdym razem już po chwili czułem to charakterystyczne mrowienie w trzymanej przez kamień ręce. Pokochałem to bardzo, bo zdałem sobie sprawę, że kamienie to jest właśnie ta moja wewnętrzna droga do rozwoju duszy i przede wszystkim do zdrowia fizycznego.
Przechodzę do sedna.
Dotarłem do pewnego finalnego wydarzenia, które mnie... przyznam szczerze... strasznie wystraszyło.
Zaczęło się od tego, że zrobiony przeze mnie dość spory wisiorek z przejrzystego kryształu górskiego i dymnego, oczyściłem pod bieżącą wodą, potem naładowałem go, zostawiając w nocy na działanie światła księżyca.
Po kilku godzinach wróciłem po niego i założyłem, tak jak zawsze – z intencją oczyszczenia.
Nosiłem go z 5-10 minut, na wysokości serca, bo właśnie z nim mam problemy, które podejrzewam jako stopniowe przebudzanie się chakry serca ( choć może to tylko marzenie ) i muszę przyznać, że nie spodziewałem się niczego szczególnego, poza poprawą samopoczucia i ogólnym doenergetyzowaniem.
Zaczęło się od tego, że poczułem takie charakterystyczne uczucie w sercu, które opisałbym jako takie niesamowicie przyjemne uczucie zimna-ciepła. Trwało to naprawdę tylko góra ze 3 minuty i było mi z nim strasznie dobrze. Potem minęło kilka minut i zdjąłem wisiorek, bo tak mi podpowiedziała intuicja. Niestety, gdybym wiedział, co mnie spotka to pewnie w ogóle bym go nie założył.
Poczułem uczucie lekkiego niepokoju i przeszedł mnie dreszcz, bo odniosłem wrażenie, jakby ktoś polał mi niewidoczną ranę na sercu wodą utlenioną. Trochę głupie porównanie, ale strasznie pasowało do tej sytuacji, bo to było takie wrażenie, jakby ktoś dezynfekował mi ranę.
Zdziwiłem się tym doznaniem, ale pomyślałem, że to objaw stopniowego przebudzania się tego chakramu i się tym nie przejąłem zbytnio, bo moje serce już od długiego czasu robi się momentami bardzo kłopotliwe.
Poszedłem poczytać książkę.
Już przechodzę do sedna sprawy, bo się rozgadałem, ale dobrze z duszy zrzucić ciężar, bo nie mam z kim o tym porozmawiać.
Otóż po jakichś kilku minutach od tego uczucia poczułem coś dziwnego na czubku swojej głowy. Próbowałem to zignorować i wrócić do czytania książki, ale to uczucie wraz z upływem czasu narastało i zaczęło się robić nieznośne.
To było takie uczucie, jakby mrówki przebiegały mi po czubku głowy.
Nie bardzo wiedziałem co zrobić i się trochę wystraszyłem. Miałem tylko nadzieję, że mi zaraz przejdzie.
Niestety, uczucie tylko narastało na sile.
Chwilę potem nie czułem już mrówek, tylko pojawiło się doznanie, jakbym miał wyrwę w czubku głowy przez którą wlatuję powietrze, coraz intensywniejsze i intensywniejsze. Do tego pojawiło się takie uczucie, jakby ktoś przyciskał mi palec pomiędzy oczy.
Zacząłem się denerwować. Zawsze jak się denerwuję to chodzę w kółko po mieszkaniu, co też zrobiłem.
Chodziłem może z 15 minut, ale nic nie przechodziło. Po jakimś czasie zrobiło mi się niedobrze i zaczęło mi się kręcić w głowie i już nie byłem praktycznie w stanie utrzymać równowagi.
Poinformowałem rodzinę, wszyscy się wystraszyli, bo nikt nie wiedział, co może mi dolegać. Porozmawiałem z nimi trochę i opisałem co się dzieję, to mama podarowała mi leki na nadciśnienie, ale czułem, że mi nie pomogą.
Położyłem się do łóżka.
Zrobiło mi się trochę lepiej, ale wciąż czułem to dziwne uczucie, jakby ktoś zrobił mi wyłom w głowie, przez który wlatuję powietrze.
Dodam jeszcze, że towarzyszyło temu takie doznanie, jakby ktoś nieudolnie próbował mi wbijać po kilka gwoździ naraz w sam czubek głowy.
Leżałem w łóżku przez przynajmniej 30 minut i modliłem się, żeby to się skończyło. Było mi słabo i dawno już tak się nie bałem. Obiecywałem sobie cały czas, że do ręki nie wezmę kamienia i nie będę się bawił w zabawę, których do końca nie rozumiem. Modliłem się cały czas, do wszystkich bóstw, które mnie w tej chwili mogły słuchać, prosząc je o zakończenie tego, co się ze mną działo.
Długo się męczyłem, ale wszystko zaczęło słabnąć.
Minął już tydzień, odkąd nie trzymałem kamienia/kryształu w ręce i nie bardzo wiem, czy rozwój duchowy jest dla mnie w obecnej sytuacji psychicznej warty ryzyka. Nie czuję się po prostu gotów na takie przygody, więc chyba zrezygnuję/zawieszę swoje praktyki.
Jakim cudem ten chakram mógł się otworzyć bez mojej intencji? Nie rozumiem tego zupełnie. Zawsze ze wszystkich, jego się obawiałem najbardziej i ani razu w życiu nie próbowałem go stymulować.
Moja ulubiona chakra, to chakra podstawy i chyba nie ruszę już żadnego minerału, który może stymulować inny ośrodek energetyczny, niż ten najniższy, najbezpieczniejszy. Chociaż nawet co do tego mam wątpliwości, bo wszystkie chakry na siebie chyba oddziaływują, więc jak zadziałam na jedną, to inne też to odczują. Może kiedyś, ale dopiero za kilka miesięcy, może lat. Nie chcę tego znowu przeżyć. Jestem zbyt delikatny psychicznie na takie zabawy.
Dodam jeszcze, że każdego dnia, od tego wydarzenia, codziennie czuję czasami to uczucie, jakby mi mrówki przebiegały po głowie i takie dziwne prądy na czubku głowy, ale na szczęście nie czuję już tego intensywnego uczucia, jakbym miał wyrwę w głowie, przez który wlatuję rozpędzone powietrze.
Jeśli czytelniku dotrwałeś do końca tej wiadomości, to gratuluję.
Miałbym pytanie do zorientowanych w temacie... Czy to jest w ogóle możliwe, żeby ta chakra się mogła otworzyć sama? Nie rozumiem tego zupełnie, daleko mi do tej chakry oświeconych, co pewnie widać pewnie po mojej wypowiedzi, ot przeciętny amator ezoteryki. Ech, nie wiem, co zrobić, ale mam po prostu dość i chyba dostałem po prostu nauczkę od wyższych bytów za moje eksperymenty.
No nic, na pewno zrobię sobie długą przerwę, ale co się wywołało, to zostanie ze mną, na dobre i na złe.
Niestety, albo stety.
Tyle.
Pozdrawiam,
Larimar.