22.05.2022, 18:20
Wydaje ci się, że bezczeszczenie ludzkich zwłok i wykorzystywanie ich w praktykach medycznych to relikt bardzo odległych czasów? Myślisz, że medyczny kanibalizm zdarzał się tylko z dala od Europy? Nic bardziej mylnego.
Jeszcze u schyłku XIX stulecia – niewiele ponad 120 lat temu! – remedia wyrabiane z ludzkich szczątek cieszyły się w Starym Świecie wielką popularnością.
Proszek mumiowy
Trend miał długą historię. Od średniowiecza na naszym kontynencie panowała opinia, iż spożywanie sproszkowanych, starożytnych zwłok ma działanie prozdrowotne. Tak zwany proszek mumiowy uchodził za potężny, choć rzadki i drogi składnik leków. Do jego wyrobu używano antycznych mumii, jakie odkrywano w Egipcie, ale też na przykład całkiem świeżych ciał podróżników, którzy mieli nieszczęście zabłądzić na pustyni, gdzie palące słońce w sposób naturalny konserwowało szczątki.
Zresztą w czasach przednowoczesnych europejscy medycy nazywali „mumiami” dowolne szczątki ludzkie, nawet lokalne i niepoddane jakimkolwiek procesom zabezpieczającym. Także one mogły służyć za lekarstwa. Sposób rozumowania sprzed kilku stuleci wykłada Eleanor Herman w książce Trucizna, czyli jak pozbyć się wrogów po królewsku:
Doktorzy wierzyli, że w ciele po śmierci pozostaje część życiowej energii, zwłaszcza w przypadku egzekucji, czy wypadków, gdy nagle przerwane zostało życie osoby młodej i zdrowej. Siły witalne niewykorzystane przez przedwcześnie zmarłego mogły zostać darowane osobie spożywającej jego członki.
Oficjalny rejestr Zachodni lekarze podchodzili do kwestii z zupełną powagą. Wystarczy stwierdzić, że w 1618 roku angielskie stowarzyszenie lekarskie, College of Physicians, umieściło mumie i ludzką krew w swojej farmakopei, czyli urzędowym, oficjalnym spisie leków dopuszczonych do użytkowania. Ze względu na wysoką cenę, medykamenty wytwarzane z ludzkiego ciała były dostępne przede wszystkim dla przedstawicieli najwyższych warstw społecznych.
Koronowani kanibale
Od takich środków nie stroniły koronowane głowy. Wśród „medycznych kanibali” znajdowała się prawdopodobnie angielska królowa Elżbieta Wielka panująca w XVI wieku. W każdym razie jej nadworni lekarze zalecali podjadanie ludziny jako skuteczne remedium na najróżniejsze dolegliwości. Na pewno kanibalem był następca Elżbiety Jakub I Stuart. Gdy władca zaniemógł w 1616 roku, osobisty konował zaordynował mu specyfik, którego głównym składnikiem była sproszkowana ludzka czaszka, pomieszana z białym winem. Środek należało pić przy pełni księżyca.
Jak podkreśla Eleanor Herman, Jakub I brzydził się spożywać ludzkie szczątki, a medycy zastanawiali się nawet, czy nie zastąpić czaszki homo sapiens tą należącą do wołu. Takie rozwiązanie uznano jednak za o wiele mnie skuteczne. Jak czytamy na kartach książki Trucizna, czyli jak pozbyć się wrogów po królewsku:
Lecząc z padaczki doktorzy sporządzali medykamenty z suszonego ludzkiego serca albo mikstury z wina, lilii, lawendy i całego ludzkiego mózgu, który ważył około półtora kilograma.
Ludzki tłuszcz wykorzystywano do leczenia gruźlicy, reumatyzmu i podagry. Cierpiącym na hemoroidy lekarze zalecali gładzenie ich odciętą dłonią nieboszczyka – wyjątkowo nieprzyjemny obrazek, gdy go sobie przywołać przed oczy.
Lekarstwo z rudzielca
Niektóre receptury były przerażająco szczegółowe i makabryczne zarazem. W początkach XVII wieku niemiecki lekarz podawał co należy zrobić, by pozyskać lekarstwo na dżumę. Medyk lub aptekarz musiał wyszukać… zwłoki rudego mężczyzny, które nie były okaleczone i nie posiadały żadnych skaz. Co więcej, trup musiał zejść z tego świata w wieku 24 lat przez powieszenie, łamanie kołem, lub zasztyletowanie.
Gdy już udało się namierzyć taki rarytas, ważna była jeszcze pogoda; zwłoki miały bowiem leżeć na wolnym powietrzu przez jeden dzień i jedną noc. Tylko w razie spełnienia wszystkich kryteriów wolno było przystąpić do sporządzania remedium. Potrzeba było ostrego noża i sporej precyzji. Ciało należało kroić na cienkie paski, po czym posypywać proszkiem z mirry i aloesu oraz macerować w winie. Później suszono je na powietrzu, dzięki czemu, jak podkreśla Herman, „miały uzyskać wygląd wędzonego mięsa, a wtedy były gotowe”.
Jak ser albo mleko
Dzisiaj opisane praktyki wydają się obrzydliwe, wręcz barbarzyńskie. Jak to możliwe, że do niedawna spożywanie ludzkich zwłok, nacieranie się proszkiem z człowieka albo wdychanie trupich oparów uchodziło za normę? Richard Sugg, autor pracy The Smoke of the Soul. Medicine, Physiology and Religion in Early Modern England ma prostą odpowiedź. Jak pisze, w dobie nowożytnej skutecznie „odczłowieczano” szczątki wykorzystywane medycznie. Uchodziły nie za doczesne pozostałości po ludziach, ale przedmioty. W traktatach lekarskich traktowano je w tych samych kategoriach co ser czy mleko.
Autor; Aleksandra Zaprutko-Janicka
Historyczka i pisarka. Autorka książek poświęconych zaradności polskich kobiet w najtrudniejszych okresach naszych dziejów. W 2015 roku wydała „Okupację od kuchni”, a w 2017 – „Dwudziestolecie od kuchni”. Napisała też „Piękno bez konserwantów” (2016). Obecnie jest dziennikarką Interii.
Jeszcze u schyłku XIX stulecia – niewiele ponad 120 lat temu! – remedia wyrabiane z ludzkich szczątek cieszyły się w Starym Świecie wielką popularnością.
Proszek mumiowy
Trend miał długą historię. Od średniowiecza na naszym kontynencie panowała opinia, iż spożywanie sproszkowanych, starożytnych zwłok ma działanie prozdrowotne. Tak zwany proszek mumiowy uchodził za potężny, choć rzadki i drogi składnik leków. Do jego wyrobu używano antycznych mumii, jakie odkrywano w Egipcie, ale też na przykład całkiem świeżych ciał podróżników, którzy mieli nieszczęście zabłądzić na pustyni, gdzie palące słońce w sposób naturalny konserwowało szczątki.
Zresztą w czasach przednowoczesnych europejscy medycy nazywali „mumiami” dowolne szczątki ludzkie, nawet lokalne i niepoddane jakimkolwiek procesom zabezpieczającym. Także one mogły służyć za lekarstwa. Sposób rozumowania sprzed kilku stuleci wykłada Eleanor Herman w książce Trucizna, czyli jak pozbyć się wrogów po królewsku:
Doktorzy wierzyli, że w ciele po śmierci pozostaje część życiowej energii, zwłaszcza w przypadku egzekucji, czy wypadków, gdy nagle przerwane zostało życie osoby młodej i zdrowej. Siły witalne niewykorzystane przez przedwcześnie zmarłego mogły zostać darowane osobie spożywającej jego członki.
Oficjalny rejestr Zachodni lekarze podchodzili do kwestii z zupełną powagą. Wystarczy stwierdzić, że w 1618 roku angielskie stowarzyszenie lekarskie, College of Physicians, umieściło mumie i ludzką krew w swojej farmakopei, czyli urzędowym, oficjalnym spisie leków dopuszczonych do użytkowania. Ze względu na wysoką cenę, medykamenty wytwarzane z ludzkiego ciała były dostępne przede wszystkim dla przedstawicieli najwyższych warstw społecznych.
Koronowani kanibale
Od takich środków nie stroniły koronowane głowy. Wśród „medycznych kanibali” znajdowała się prawdopodobnie angielska królowa Elżbieta Wielka panująca w XVI wieku. W każdym razie jej nadworni lekarze zalecali podjadanie ludziny jako skuteczne remedium na najróżniejsze dolegliwości. Na pewno kanibalem był następca Elżbiety Jakub I Stuart. Gdy władca zaniemógł w 1616 roku, osobisty konował zaordynował mu specyfik, którego głównym składnikiem była sproszkowana ludzka czaszka, pomieszana z białym winem. Środek należało pić przy pełni księżyca.
Jak podkreśla Eleanor Herman, Jakub I brzydził się spożywać ludzkie szczątki, a medycy zastanawiali się nawet, czy nie zastąpić czaszki homo sapiens tą należącą do wołu. Takie rozwiązanie uznano jednak za o wiele mnie skuteczne. Jak czytamy na kartach książki Trucizna, czyli jak pozbyć się wrogów po królewsku:
Lecząc z padaczki doktorzy sporządzali medykamenty z suszonego ludzkiego serca albo mikstury z wina, lilii, lawendy i całego ludzkiego mózgu, który ważył około półtora kilograma.
Ludzki tłuszcz wykorzystywano do leczenia gruźlicy, reumatyzmu i podagry. Cierpiącym na hemoroidy lekarze zalecali gładzenie ich odciętą dłonią nieboszczyka – wyjątkowo nieprzyjemny obrazek, gdy go sobie przywołać przed oczy.
Lekarstwo z rudzielca
Niektóre receptury były przerażająco szczegółowe i makabryczne zarazem. W początkach XVII wieku niemiecki lekarz podawał co należy zrobić, by pozyskać lekarstwo na dżumę. Medyk lub aptekarz musiał wyszukać… zwłoki rudego mężczyzny, które nie były okaleczone i nie posiadały żadnych skaz. Co więcej, trup musiał zejść z tego świata w wieku 24 lat przez powieszenie, łamanie kołem, lub zasztyletowanie.
Gdy już udało się namierzyć taki rarytas, ważna była jeszcze pogoda; zwłoki miały bowiem leżeć na wolnym powietrzu przez jeden dzień i jedną noc. Tylko w razie spełnienia wszystkich kryteriów wolno było przystąpić do sporządzania remedium. Potrzeba było ostrego noża i sporej precyzji. Ciało należało kroić na cienkie paski, po czym posypywać proszkiem z mirry i aloesu oraz macerować w winie. Później suszono je na powietrzu, dzięki czemu, jak podkreśla Herman, „miały uzyskać wygląd wędzonego mięsa, a wtedy były gotowe”.
Jak ser albo mleko
Dzisiaj opisane praktyki wydają się obrzydliwe, wręcz barbarzyńskie. Jak to możliwe, że do niedawna spożywanie ludzkich zwłok, nacieranie się proszkiem z człowieka albo wdychanie trupich oparów uchodziło za normę? Richard Sugg, autor pracy The Smoke of the Soul. Medicine, Physiology and Religion in Early Modern England ma prostą odpowiedź. Jak pisze, w dobie nowożytnej skutecznie „odczłowieczano” szczątki wykorzystywane medycznie. Uchodziły nie za doczesne pozostałości po ludziach, ale przedmioty. W traktatach lekarskich traktowano je w tych samych kategoriach co ser czy mleko.
Autor; Aleksandra Zaprutko-Janicka
Historyczka i pisarka. Autorka książek poświęconych zaradności polskich kobiet w najtrudniejszych okresach naszych dziejów. W 2015 roku wydała „Okupację od kuchni”, a w 2017 – „Dwudziestolecie od kuchni”. Napisała też „Piękno bez konserwantów” (2016). Obecnie jest dziennikarką Interii.
w życiu można robić głupstwa
.....świństwa... nigdy
.....świństwa... nigdy