16.09.2014, 16:05
Indianie Chippewa opowiadali między innymi o Czerwonym Łabędziu. Treść tego mitu, przepleciona akcentami wskazującymi na jego powstanie (lub rozbudowanie) po dotarciu do Indian Białych, brzmi mniej więcej tak:
korzystając z zapasów żywności zostawionych przez ojca, trójka chłopców utrzymywała się przy życiu.
Jednak zdawać się mogło, że bardziej niż własna zapobiegliwość chroni ich jakaś wyższa siła. Ponieważ ojciec był pai-gwud-aw-diz-zid, czyli pustelnikiem, zamieszkał daleko od głównego skupiska plemienia, tak że kiedy on i jego żona zmarli, dzieci zostały same, bez sąsiadów czy przyjaciół; chłopcy nie mieli pojęcia, że gdzieś w pobliżu może być jakaś istota ludzka. Nie wiedzieli nawet, kim byli ich rodzice, gdyż w czasie kiedy umarli, nawet najstarszy był za mały, żeby pamiętać.
Chociaż mieszkali sami, nie rozpaczali. Pracowali ciężko, żeby się utrzymać, i po pewnym czasie wszyscy trzej umieli polować i zabijać zwierzęta. Najstarszy stał się wkrótce doświadczonym myśliwym i udawało mu się bez trudu zdobyć pożywienie. Odznaczał się zwłaszcza zręcznością w polowaniu na bizony, wapiti i łosie. Kiedy jego bracia podrośli na tyle, żeby z nim chodzić do lasu, pokazał im wszystkie ścieżki, a kiedy mogli już sobie radzić sami, oznajmił, że ich opuszcza i idzie na poszukiwanie ludzkich siedzib; przyrzekł, że wróci, kiedy będzie mógł przyprowadzić im żony. Ale bracia nalegali, żeby został, bo nie mogą się bez niego obejść. Nie pozwalali mu odejść. Maujeekewis - drugi z kolei - głośno wyrażał swoje niezadowolenie:
- Co uczynimy z tymi żonami, które obiecujesz przyprowadzić? Żyliśmy bez nich tak długo i nadal możemy się bez nich obyć.
Te słowa przeważyły i trzej bracia nadal żyli pod wspólnym dachem przez jakiś czas.
Pewnego dnia uradzili, że każdy z nich zabije samca tego gatunku zwierząt, na które umie polować najlepiej, a później z jego skóry sporządzi kołczan. Tak też uczynili i gdy tylko kołczany były gotowe, przystąpili do robieni strzał na wypadek nagłej potrzeby.
Wkrótce potem założyli się o to, który pierwszy wróci do domu za zwierzyną i przyrządzi ją jako poczęstunek dla pozostałych braci. Postawiono warunek, że każdy będzie polował tylko na te zwierzęta, na które zwykle poluje. Tak więc wyruszyli w różnych kierunkach. Najmłodszy z braci nie uszedł dlatego, gdy zobaczył niedźwiedzia, zwierzę, którego nie wolno mu było zabić. Jednakże podążył za nim, zastrzelił go i przyniósł do domu. Mimo, że było to sprzeczne z umową, zaczął odzierać go ze skóry. I wtedy nagle powietrze wokół niego zabarwiło się na czerwono.
Przetarł oczy i spojrzał znowu. Powietrze wciąż było czerwone, a w oddali usłyszał dziwny dźwięk, który z początku przypominał głos ludzki. Poszedł za nim, a po chwili dotarł nad brzeg jeziora i na wodzie zobaczył to, czego szukał - pięknego czerwonego łabędzia, którego upierzenie błyszczało w Słońcu, i który co pewien czas wydawał ten sam dźwięk, który wcześniej było słychać. Był w zasięgu strzału z łuku, więc przyciągnął cięciwę do ucha, starannie wycelował i strzelił. Strzała chybiła. Wówczas zaczął strzelać raz po raz, aż opróżnił kołczan. Łabędź wciąż unosił się na wodzie, pływając dokoła. Wyciągnął długą szyję i zanurzył dziób, jakby nie zdawał sobie sprawy z niebezpieczeństwa.
Najmłodszy z braci pobiegł do domu, zabrał resztę swoich strzał oraz strzały braci i wszystkie po kolei wystrzelił z łuku. Potem stanął i wpatrywał się w pięknego ptaka. Nagle przypomniał sobie słowa braci, że w starym ojcowskim worku z lekami są trzy magiczne strzały. Ruszył pędem do domu. Kiedy indziej pomyślałby może, że otwierając ojcowski worek popełnia świętokradztwo, ale teraz tak bardzo pragnął zabić łabędzia, że porwał trzy strzały i pobiegł z powrotem nad jezioro, zostawiając resztę zawartości worka rozrzuconą po całej chacie. Wystrzelił pierwszą strzałę z wielką precyzją i omal mie trafił. Druga strzała doszła jeszcze bliżej; po założeniu ostatniej strzały poczuł, że jego ramię staje się silniejsze a po napięciu cięciwy z wielką siłą zobaczył, że strzała przeszyła szyję łabędzia nieco powyżej piersi. Z początku ptak się nie poruszał, a potem powoli machając skrzydłami uniósł się w powietrze i odleciał w kierunku pungishemoo, miejsca, gdzie zachodzi Słońce.
Był rozczarowany. Wiedział, że bracia będą się na niego gniewać. Wskoczył więc do wody i uratował dwie magiczne strzały: trzecią uniósł ze sobą łabędź. Myśliwy pomyślał jednak, że ptak nie mógł odlecieć bardzo daleko i był zdecydowany podążać za nim, bez względu na to, co się stanie.
Ruszył więc biegiem. Był niezwykle szybki, gdyż potrafił wypuścić strzałę, i przegonić ją w locie. "Umiem chyżo biegać - myślał i prędzej czy później doścignę łabędzia."
Biegł na zachód przez wzgórza i prerie, aż tuż przed zapadnięciem nocy, gdy miał właśnie przebiec ostatni odcinek i poszukać miejsca do snu, usłyszał w oddali jakieś odgłosy i zrozumiał, że w pobliżu są ludzie. Mężczyźni ścinali drzewa, a uderzenia siekier rozlegały się w lesie szerokim echem. Kiedy Indianin Chippewa wyszedł z lasu, Słońce zachodziło właśnie za horyzont. Ucieszył się, że znalazł miejsce, gdzie mógłby wypocząć i dostać coś do jedzenia, gdyż opuścił dom bez żywności. Nęcąca perspektywa nie osłabiła jednak zapału, z jakim ruszył na poszukiwanie łabędzia, i czuł, że jeśli tylko wytrwa, to powiedzie mu się.
W pewnej odległości zobaczył przed sobą wieś rozrzuconą na zboczu wzgórza. Kiedy podszedł bliżej, usłyszał mudjee-kokokoho, wartownika, który ze swego stanowiska na wzniesieniu widział wszystko dokoła i obwieszczał o zbliżających się przyjaciołach czy wrogach słowami "Mamy gości!" A głośny krzyk w wiosce oznaczał, że wszyscy go słyszeli. Młodzieniec postąpił naprzód, a wartownik pokazał mu chatę wodza.
- Tam musisz pójść - powiedział i zostawił go samego.
- Wejdź, wejdź. Siadaj tutaj - zaprosił go wódz i wskazał na stronę, gdzie siedziała jego córka. - Tutaj musisz siąść.
Młodzieniec usiadł, postawiono przed nim jedzenie, ale ponieważ był obcy, nie wypytywano go zbytnio. Jeśli się odzywał, otrzymywał odpowiedzi, ale tylko wtedy zwracano się do niego.
- Córko - powiedział wódz, gdy zrobiło się ciemno - weź mokasyny zięcia i zobacz, czy nie są podarte. Jeśli tak, napraw je i wnieś jego tobołek.
Córka wodza była ładną dziewczyną. Jednakże Indianin Chippewa uważał to za dziwne, że tak go ciepło przyjęto i ożeniono w jednej chwili, chociaż nie wyraził takiego życzenia. Zdjął mokasyny. Upłynęło jednak trochę czasu, zanim młoda kobieta wyciągnęła po nie rękę. Nie spodobało mu się, że z tym zwleka, i kiedy po nie sięgnęła, wyrwał je z ręki dziewczyny i sam je zawiesił.
Położył się i rozmyślał o łabędziu. Potem zdecydował, że o świcie wyruszy w drogę.
Obudził się wcześnie i przemówił do młodej kobiety, ale nie odpowiedziała. Dotknął jej.
- Czego chcesz? - Spytała i obróciła się do niego plecami.
- Powiedz mi, kiedy przelatywał tędy łabędź? Szukam go. Wyjdź na dwór i wskaż mi drogę.
- Czy myślisz, że zdołasz go dogonić? - Spytała.
- Tak. Zapewnił.
- Naubesah, głupstwa prawisz! Powiedziała.
Mimo to wyszła z nim i wskazała kierunek, w którym powinien iść.
Młodzieniec szedł powoli, dopóki nie wstało Słońce. Wówczas zaczął wędrówkę ze zwykłą sobie szybkością. Biegł przez cały dzień, a z nadejściem nocy nieoczekiwanie znalazł się w pobliżu innej wioski, co go bardzo ucieszyło. Kiedy był jeszcze dość daleko, usłyszał wartownika wołającego: "Mamy gościa!" I zaraz wszyscy mężczyźni wyszli, żeby zobaczyć, kim jest nieznajomy. Znowu kazano mu wejść do chaty wodza i tam przyjęto w ten sam sposób jak poprzedniego wieczoru, z tą różnicą, że młoda kobieta była piękniejsza i przyjęła go bardzo uprzejmie.
Nalegano, aby został, on jednak myślał tylko o ptaku, za którym podążał. Przed brzaskiem zapytał młodą kobietę, o jakiej porze przelatywał łabędź, i prosił, aby mu wskazała drogę. Uczyniła to i powiedziała, że łabędź przeleciał poprzedniego dnia, gdy Słońce było pomiędzy południem a pungishemoo, miejscem, kędy zachodzi.
I znowu młodzieniec ruszył powoli, ale kiedy Słońce wstało, wypróbował szybkość swoich nóg, wypuszczając strzałę i biegnąć jej śladem; upadła za nim. Nic godnego uwagi nie zdarzyło się w ciągu dnia, wędrował naprzód wytrwale.
W jakiś czas po zapadnięciu zmroku zobaczył światło migocące w małej, niskiej chatce. Podszedł do niej ukradkiem i zerkając przez drzwi, zobaczył samotnego starca grzejącego plecy przy ogniu, a głową spuszczoną na piersi. Indianin Chippewa sądził, że stary człowiek nie wie o przybyciu gościa. Mylił się jednak; kiedy tylko zajrzał do środka, starzec odezwał się:
- Wejdź, nosis, mój wnuku. Usiądź naprzeciw mnie, zrzuć ubranie i wysusz. Musisz być zmęczony. A ja przygotuję ci coś do jedzenia.
Indianin Chippewa zrobił, co mu kazano. Wtedy stary czarownik powiedział:
- Kociołek z wodą stoi przy ogniu! I natychmiast mały metalowy garnek na nóżkach pojawił się przy ogniu. Potem starzec wziął jedno ziarnko kukurydzy, jedną czarną jagodę i włożył do garnka. Widząc to, młody człowiek powziął obawy, że odejdzie głodny, ale ani słowem, ani też spojrzeniem, nie zdradził swoich uczuć. Potrawa w garnku wkrótce się ugotowała. Wtedy starzec rozkazał kociołkowi stanąć dalej od ognia.
- Nosis rzekł posil się. I wręczył mu miskę z warząchwią zrobioną z tego samego metalu co garnek.
Młodzieniec nałożył na miską wszystko, co było w garnku, i w tej samej chwili zawstydził się swego postępowania. Zanim jednak zdążył coś powiedzieć, starzec rzekł:
- Jedz, jedz, nosis a wkrótce dodał:
- Nałóż sobie więcej.
Indianin Chipewa był zdumiony, że kociołek wciąż jest pełny. Nadal więc sobie dokładał; ale za każdym razem, gdy to robił, garnek znowu się napełniał, aż w końcu młodzieniec całkowicie zaspokoił głód. Czarownik wydał rozkaz i kociołek zajął swoje zwykłe miejsce po drugiej stronie izby.
Potem młodzieniec rozciągnął się na podłodze wygodnie i słuchał, co mówi gospodarz. Starzec powiedział mu, że musi trwać przy swoim zamiarze, a odniesie sukces.
- Nie wolno mi powiedzieć nic więcej, ale nie ustawaj w tym, co zacząłeś, a nie doznasz zawodu. Jutro dojdziesz do chaty drugiego z mich starszych kompanów; jednak dopiero następny powie, co zrobić, aby ci się powiodło. Czerwony Łabędź często tędy przelatuje, ale ci, którzy dotychczas go ścigali, nie wrócili. Musisz być wytrwały. Musisz być na wszystko przygotowany.
- Będę odrzekł młody człowiek.
Potem obydwaj położyli się spać. Wczesnym rankiem w kociołku czarownika było już gotowe jedzenie, tak aby gość mógł się posilić przed drogą. Czarownik dał Indianinowi Chippewa radę na pożegnanie i posłał go dalej.
W drodze młodzieniec stwierdził, że jest w lepszym nastroju niż od chwili opuszczenia domu. Znowu spędził noc u pewnego starca, który dobrze go przyjął, a następnego ranka udzielił wskazówek. Tego dnia podczas wędrówki młodzieniec miał jeszcze lepsze samopoczucie, gdyż przed zapadnięciem nocy spodziewał się spotkać osobę, która pokaże mu drogę do czerwonego łabędzia.
Z nastaniem ciemności dotarł do chaty trzeciego starca. Zanim jeszcze tworzył drzwi, usłyszał głos: "Wejdź, nosis", a kiedy wszedł, poczuł się od razu jak w domu. Starzec przyrządził mu coś do jedzenia w ten sam sposób jak inni czarownicy; kociołek miał dokładnie ten sam rozmiar i zrobiony był z tego samego metalu. Kiedy Indianin Chippewa skończył jeść, czarownik zwrócił się do niego:
- Młody człowieku, czeka cię trudne zadanie. Wielu przechodziło tędy z tym samym zamiarem, ale żaden nie wrócił. Bądź ostrożny, jeśli twoje duchy opiekuńcze są potężne, może ci się powiedzie. Czerwony Łabędź, za którym podążasz, to córka pewnego czarownika. Jest to człowiek wielce zamożny, ale córkę ceni prawie tak jak wampum. On sam kiedyś nosił na głowie wampum przyczepiony do skalpu. Ale potężni Indianie wojownicy pewnego zamieszkałego daleko wodza przyszli do niego i powiedzieli, że córka ich wodza, bliska śmierci, prosi o skalp wraz z wampumem, aby zwalczyć chorobę. Gdyby tylko mogła zobaczyć wampum, doszłaby do zdrowia. I tak, ponieważ usilnie nalegali, czarownik zgodził się rozstać z wampumem, chociaż po jego zdjęciu został z nagą, pokrwawioną głową. Minęło kilka lat, a głowa nie zagoiła się. Wojownicy oszukali czarownika; teraz stroją sobie żarty z jego skalpu i tańcząc chodzą z nim od wsi do wsi, a za każdą okazaną mu zniewagę starzec jęczy z bólu. Owi Indianie są bardzo potężni i wielu młodych ludzi straciło życie próbując odzyskać skalp. Zwabił ich Czerwony Łabędź, tak samo jak zwabił ciebie, a komu na tyle dopisze szczęście, że mu się powiedzie, zdobędzie w nagrodę samego czerwonego łabędzia.
Rankiem ruszysz w dalszą drogę, a pod wieczór dojdziesz do chaty czarownika. Jeszcze przed wejściem usłyszysz jego jęki. Zaprosi cię od razu do środka; nie ujrzysz nikogo prócz niego. Zapyta cię o twoje sny i o twoje duchy opiekuńcze. Potem poprosi, abyś mu przyniósł skalp. Pokaże ci drogę; jeśli zechcesz go odzyskać, a myślę, że zechcesz, idź naprzód, mój synu, z mocnym sercem. Bądź wytrwały, bo czuję, że ci się powiedzie.
- Spróbuję zapewnił młodzieniec i wczesnym rankiem następnego dnia, posiliwszy się uprzednio z magicznego kociołka, wyruszył w drogę.
Pod wieczór przybył do chaty, tak jak mu powiedziano, i usłyszał jęki czarownika. Zanim jeszcze otworzył drzwi, usłyszał zaproszenie:
- Wejdź!
Po przekroczeniu progu zobaczył skrwawioną głowę starca, który jęczał straszliwie.
- Siadaj, siadaj rzekł starzec a ja tymczasem przygotuję ci coś do jedzenia.
Potem przyrządził mu strawę tak samo jak inni czarownicy.
- Widzisz, jaki jestem biedny. Nie mam nikogo, kto by mi pomógł powiedział, ponieważ pragnął ukryć fakt, ż jest tam też Czerwony Łabędź.
Indianin Chippewa jednak wiedział, że chata jest przedzielona, i od czasu do czasu słyszał za przepierzeniem jakiś szelest. Zdjął skórzane nogawice i mokasyny, a kiedy jadł, czarodziej zaczął mu opowiadać, jak stracił swój skalp, o doznawanych zniewagach, o bólu, jaki musi znosić, i o dotychczasowych nieudanych próbach odzyskania skalpu. Opowiedział o wojownikach, którzy go skarali, jacy byli mocni i jacy liczni. Potem odwołał się do dumy młodzieńca, a także przyrzekł bogactwa w zamian za pomoc. Co pewien czas przerywał i jęczał, mówiąc:
- O! Jak haniebnie postępują z moim wampumem!
Indianin Chippewa słuchał. Potem starzec zapytał o jego sny enaw-baundum, co młodzieniec widział, kiedy spał w czasie gdy pościł i czernił twarz, aby sprowadzić duchy opiekuńcze. Młodzieniec opowiedział mu jeden sen. Czarownik jęknął.
- Nie! To nie ten.
Opowiedział mu drugi
- To nie ten jęknął znowu starzec.
Indianin Chippewa opowiedział mu kilka innych. Czarownik za każdym razem wydawał jęk i mówił dość opryskliwie:
- Nie! To nie te sny.
Młody człowiek pomyślał sobie: "Kim ty jesteś? Możesz jęczeć, ile ci się podoba, nie mam zamiaru opowiadać ci więcej snów."
Wtedy czarownik zapytał błagalnym tonem:
- Nie zdarzają ci się sny innego rodzaju?
- Zdarzają odparł młodzieniec i opowiedział mu jeden z nich.
- To ten! To ten! Zawołał czarownik. Za twoją sprawą będę żył. Pójdziesz więc i przyniesiesz mi skalp.
- Pójdę powiedział młodzieniec a pojutrze, gdy usłyszysz wołanie kakak, jastrzębia, dowiesz się za pośrednictwem tego znaku, że mi się powiodło. Musisz przygotować się na tę chwilę i wychylić przez drzwi tak, żebym w chwili, gdy przybędę, mógł umieścić skalp na twojej głowie.
- Zgoda powiedział czarownik. Stanie się jak mówisz.
Nazajutrz wczesnym rankiem Indianin Chippewa ruszył w drogę i mniej więcej w porze, gdy Słońce zmierza ku domowi, usłyszał głośne okrzyki. Był w lesie i myślał, że widzi tylko kilku mężczyzn. ale im dalej szedł, tym więcej widział. Aż wreszcie, gdy dotarł na otwartą równinę, głowy ich okazały się tak liczne jak zwisające liście. W środku ujrzał słup, na którym coś powiewało. Był to skalp. Od czasu do czasu powietrze rozdzierał okrzyk sau-sau-quan, gdyż wojownicy tańczyli wokół słupa Taniec wojenny. Zanim go zauważono, Indianin Chippewa przemienił się w no-noskau-see, koliba, i pofrunął w stronę skalpu.
Przelatując nad głowami ludzi, podfruwał do ich uszu i wydawał wibrujący dźwięk, jaki robi koliber w locie. Odskakiwali na bok i pytali jeden drugiego, co też to może być. Tymczasem on już prawie dosięgał wierzchołka słupa, lecz w obawie przed wykryciem przemienił się w me-sau-be-wau-aun, kłaczek puchu, i spłynął miękko na skalp. Odwiązał go i zaczął unosić w górę. Tylko to mógł zrobić trzymać go wysoko, bo skalp był bardzo ciężki. a kiedy się uniósł, wszyscy zawołali:
- Zabierają go nam, zabierają go nam!
Kłaczek puchu nie zatrzymał się, chociaż leciał tuż nad ich głowami. Szmer i poruszenie takiej masy ludzi przypominało stłumione uderzenia fal po sztormie. Wkrótce znacznie się od nich oddalił, więc zaprzestali pogoni. Wtedy przemienił się w jastrzębia i odleciał, wołając w czasie lotu.
Kiedy stary człowiek usłyszał wołanie kakak, wystawił głowę za drzwi. Wkrótce usłyszał szelest skrzydeł i w tej chwili stanął przed nim Indianin Chippewa, który wcisnął skalp wraz z wampumem na głowę starca z taką siłą, że podcięło mu nogi i zadrżał z bólu. Skalp przylgnął do głowy; młodzieniec wszedł do chaty i usiadł, czując się jak u siebie w domu.
Czarownik tak długo dochodził do siebie po zadanym ciosie, że młodzieniec zaczął się o niego obawiać. Wreszcie zaczął dawać oznaki życia. Poruszył się i usiadł. Gdy stanął na nogi, Indianin Chippewa zobaczył, że ma przed sobą przystojnego młodzieńca.
- Dziękuję ci przyjacielu powiedział czarownik. Przywróciłeś mi moją pierwotną postać. Tak chciał los, a ty osiągnąłeś zwycięstwo.
Potem czarownik nalegał, aby Indianin Chippewa pozostał jego gościem, i młodzieniec zatrzymał się u niego przez kilka dni; dwaj młodzi mężczyźni zaprzyjaźnili się na dobre. ani razu jednak czarownik nie wspomniał o Czerwonym Łabędziu.
W końcu nadszedł dzień, kiedy Indianin Chippewa przygotowywał się do odejścia. Wówczas czarownik w zapłacie za jego dzielność ofiarował mu różnego rodzaju wampumy, szaty i wiele innych rzeczy, które mogły uczynić zeń wpływowego człowieka. Ciekawość Indianina Chippewa sięgała szczytu, ale wciąż powstrzymywał się od pytania o czerwonego łabędzia, czując, że zachowałby się niewłaściwie, skoro gospodarz, który go tak hojnie wynagrodził, ani razu nie wspomniał o ptaku.
Podróżny tobołek był gotów i właśnie Indianin Chippewa zaciągał się fajką po raz ostatni, gdy czarownik zwrócił się w końcu do swego gościa:
- Przyjacielu, wiesz, dlaczego przybyłeś aż z tak daleka. Osiągnąłeś swój cel, a ja zaciągnąłem wobec ciebie dług wdzięczności. Twoje czyny nie pozostaną bez nagrody; jeżeli będziesz podejmował się innych zadań z takim samym zapałem, zawsze ci się powiedzie. Moje obowiązki zatrzymują mnie tu, gdzie jestem, chociaż byłbym szczęśliwy, gdybym mógł pójść z tobą. Dałem ci wszystko, co może być w życiu potrzebne, rozumiem więc, że powściągasz się od mówienia o Czerwonym Łabędziu. Przysięgałem jednak, że ten, kto zwróci mi skalp, będzie go miał.
Potem zawołał, a następnie zapukał w przepierzenie. Natychmiast drzwi się otworzyły i ukazał się Czerwony Łabędź. Była to najpiękniejsza młoda kobieta, a gdy stanęła przed Indianin Chippewa, tak wielki bił od niej urok, jakby nie była mieszkanką Ziemi.
- Weź ją powiedział czarownik. Jest moją siostrą, obchodź się z nią dobrze. Jest ciebie warta, a to, co uczyniłeś dla mnie, zasługuje nawet na większą nagrodę. Chętnie pójdzie z tobą do twoich krewnych i przyjaciół. Była na to przygotowana od dnia twego przybycia. Moje najlepsze życzenia pójdą razem z wami.
Młoda kobieta spojrzał życzliwie na męża. Indianin Chippewa pożegnał się z przyjacielem i wspólnie z żoną ruszył w powrotną drogę swoim dawnym śladem.
Wędrowali powoli, a po kilku dniach dotarli do chaty starego czarownika. Powitał ich tymi słowami:
- Jesteś człowiekiem silnego ducha. Powiedzie ci się we wszystkim.
A następnego ranka, gdy byli gotowi do drogi, starzec wyciągnął z kąta chaty worek i rzekł:
- Daję ci go, nosis. Zawiera podarek dla ciebie. Żyj szczęśliwie do późnej starości.
Potem młodzi pożegnali go i ruszyli w dalszą drogę. Wkrótce dotarli do chaty drugiego starzec, gdzie zostali przyjęci w ten sam sposób. Poszli dalej i niebawem przybyli do pierwszej z dwóch wiosek. Wartownik dał znać i Indianina Chippewa, jak poprzednio, zaprowadzono do chaty wodza.
- Siadaj tutaj zięciu przywitał go wódz, wskazując miejsce obok swej córki. I ty także powiedział do Czerwonego Łabędzia.
Córka wodza była zajęta robótką ręczną, starała się okazać obojętność; nie podniosła nawet głowy, żeby zobaczyć, kto przyszedł. Po chwili wódz rzekł:
- Niech ktoś wniesie tobołek naszego zięcia.
Kiedy wniesiono tobołek, młodzieniec otworzył worek, który otrzymał od trzeciego starca, i wyciągnął zeń wampum z paciorków, szaty i różne inne przedmioty. Ofiarował je teściowi, a wszyscy byli zdziwieni bogactwem daru. Córka wodza spojrzał na prezenty, a potem na Indianina Chippewa i jego piękną żonę. Przestała zajmować się robótką i przez reszt wieczoru była cicha i zamyślona. Rozmawiali o jego przygodach. Później wódz powiedział, że rano może zabrać jego córkę ze sobą w dalszą drogę.
- Dobrze odparł młodzieniec.
- Córko! Bądź rano gotowa do drogi przemówił znowu wódz.
Był tam jednak w chacie pewien Maujeekewis, który pragnął pojąc tę kobietę za żonę. Zerwał się na równe nogi mówiąc:
- Któż to taki, żeby ją miał wziąć za kilka podarunków? Zabije go! I podniósł nóż, który miał w ręku. Ale czekał tylko, aż ktoś go powstrzyma. Potem usiadł, bo w istocie był tchórzem.
Następnego dnia skoro świt ruszyli w drogę, a pod wieczór doszli do kolejnej wioski. Wartownik zawołał, a na jego okrzyk gromada mężczyzn, kobiety i dzieci wyszła im na spotkanie. Znowu zaprowadzono ich co chaty wodza, który pozdrowił ich słowami:
- Witam cię, zięciu. Potem porosił, aby gość usiadł obok jego córki. Dwie kobiety zrobiły to samo.
Kiedy wypalili fajkę i zjedli, wódz poprosił młodzieńca, by opowiedział o swoich przygodach, a ci, którzy przyszli do chaty posłuchać, patrzyli z podziwem i zdumieniem na Czerwonego Łabędzia, gdyż kobieta była naprawdę piękna. Wtedy Indianin Chippewa zdał im sprawę ze wszystkiego, co mu się przydarzyło; później zaś wódz powiedział, że braci młodzieńca poszukiwali go w tej wiosce. Potem jednak wrócili do domu, gdyż stracili nadzieję, że go jeszcze kiedyś zobaczą. Zakończył słowami, że skoro Indianin Chippewa miał tyle szczęścia i zachował się jak mężczyzna, powinien zabrać ze sobą jego córkę jako żonę.
- Chociaż twoi bracia byli tutaj, nieśmiałość powstrzymywała ich przed wejściem do naszych chat. Zapytali tylko o ciebie i odeszli. Weźmiesz moją córkę; obchodź się z nią dobrze, a to nas mocniej zwiąże.
Otóż zawsze zdarza się w wiosce, że mieszka w niej jakiś głupiec. Tak się zdarzyło i teraz, gdyż w chacie był pewien Maujeekewis, i kiedy młodzieniec ofiarował już podarki swojemu teściowi, ten Maujeekewis skoczył na równe nogi z wściekłością.
- Kim jest ten obcy, żeby ją wziął za żonę? Zapytał. Chcę ją mieć dla siebie!
Wódz kazał mu się uspokoić i nie wszczynać kłótni z kimś, kto cieszy się gościnnością.
- Nie, nie! Zawołał Maujeekewis i próbował uderzyć obcego.
Indianin Chippewa jednak nie obawiał się gróźb i nie zwracał na niego uwagi.
- Będę ja miał, będę ją miał! Zawołał tamten.
W tej sekundzie powaliła go na ziemię wojenna maczuga wodza. A gdy odzyskał przytomność, wódz zganił go za głupotę, mówiąc, żeby przestał pleść bzdury i wyszedł.
Po zakończeniu układów młodzieniec zaprosił na swoje tereny łowieckie część rodzin, gdyż nie brakowało tam zwierzyny. Zgodzili się; rankiem zebrała się spora grupa ludzi mająca mu towarzyszyć. Wódz z licznym zastępem wojowników odprowadził ich spory kawał drogi. Kiedy nadeszła pora powrotu, wygłosił przemówienie i błagał o błogosławieństwo Wielkiego duch dla swego zięcia i dla całej wyprawy.
Po kilkunastu dniach podróży Indianin Chippewa i towarzyszący mu ludzie znaleźli się w pobliżu jego dawnego domu. Wszyscy się zatrzymali, gdy tymczasem on sam wszedł, aby zobaczyć braci. Po przekroczeniu progu chaty stwierdził, że wszystko jest brudne i pokryte popiołem. Po jednej stronie zobaczył najstarszego brata, który siedział w popiele z uczernioną twarz i głośno płakał. Po drugiej stronie siedział drugi brat, Maujeekewis: miał także uczernioną twarz, a głowę jego pokrywały pióra i puch łabędzi. Wyglądał naprawdę dziwacznie. Indianin Chippewa nie mógł się powstrzymać od śmiechu, gdyż brat udawał taki smutek, że nie zwrócił uwagi na przybysza. Najstarszy brat wstał szybko miejsc, podał mu rękę, ucałował i był bardzo szczęśliwy, że go znów widzi.
Młodzieniec najpierw pomógł im posprzątać chatę, a potem oświadczył, że przyprowadził każdemu żonę. Słysząc to Maujeekewis zerwał się na nogi i zawołał:
- Czy to naprawdę ty? Czy to ty wróciłeś? I pobiegł do drzwi, żeby zerknąć na kobiety. Potem zaczął skakać i śmiać się. Kobiety! Kobiety! Wołał. takie przyjęcie zgotował swemu bratu.
Indianin Chippewa kazał im się umyć i przygotować, a sam zamierzał wyjść i przyprowadzić kobiety. Maujeekewis od razu zaczął się myć, ale co pewien czas wyglądał, żeby przyjrzeć się kobietom. Kiedy podeszły blisko, rzekł:
- Ta będzie dla mnie. Nie! Tamta będzie dla mnie!
Chodził, siadał na chwilę, potem znowu wstawał i wyglądał, i śmiał się. Zachowywał się jak szaleniec.
Kiedy tylko porządek został przywrócony i wszyscy usiedli, Indianin Chippewa przedstawił jedną z kobiet starszemu bratu.
- Ofiarowano mi te kobiety powiedział. Teraz ja daję żonę każdemu z was. Taki był mój zamiar od samego początku.
Maujeekewis przemówił w te słowa:
- No, chyba trzy żony to dla ciebie za dużo.
Potem Indianin Chippewa podprowadził jedną kobietę do Maujeekewisa.
- Bracie odezwał się oto kobieta dla ciebie, żyjcie szczęśliwie.
Maujekewis zwiesił głowę jakby zawstydzony, ale od czasu do czasu rzucał ukradkowe spojrzenie na żonę, a także na inne kobiety. Po chwili zwrócił się do swojej, zachowując się tak, jakby byli małżeństwem od lat.
- Żono powiedział pójdę na polowanie. I ruszył w drogę.
Przez pewien czas bracia żyli z spokoju. Ich wieś kwitła, liczba mieszkańców wzrastała i wszystkiego mieli pod dostatkiem. Jednakże po pewnym czasie dwaj starsi bracia zaczęli okazywać niezadowolenie. Najpierw skrytykowali najmłodszego za to, że wziął zaczarowane strzały zmarłego ojca. Potem nalegali, aby poszedł i poszukał w zamian innych, mając nadzieję, że po jego odejściu któryś z nich będzie mógł wziąć jego żonę. Pewnego dnia po wysłuchaniu ich nalegań powiedział, że wyruszy w drogę. Potem on i Maujeekewis poszli razem do chaty, w której była łaźnia. Nawet tam, w tym uświęconym miejscu, Maujeekewis robił mu wymówki o strzały. Najmłodszy brat przyrzekł, że pójdzie po nie, i następnego dnia zgodnie z danym słowem wyruszył.
Pokonał już spory szmat drogi, gdy zobaczywszy otwór w ziemi, zszedł na dół i zstąpił do krainy zmarłych. Była to piękna kraina, ciągnąca się daleko jak okiem sięgnąć. Zobaczył mnóstwo różnego rodzaju zwierząt. Najpierw podszedł do bizonów; zdziwił się bardzo, gdy przemówiły doń ludzkim głosem. Zapytały, dlaczego przybył, jak zszedł na dół i dlaczego ośmielił się odwiedzić krainę zmarłych. Powiedział, że przybył po magiczne strzały, żeby ułagodzić braci.
- W porządku oświadczył przywódca bizonów, który zamiast ciała miał same kości. Tak, wiemy o tym. Potem on i jego towarzysze odsunęli się jakby w obawie przed młodzieńcem. Znalazłeś się w miejscu, na którym nigdy dotąd nie stanął żywy człowiek podjął duch bizona. Wracaj natychmiast do swego plemienia, gdyż twoi bracia usiłują zhańbić twoją żonę. Idź, a dożyjesz sędziwego wieku. Będziesz żył i umierał szczęśliwy. Nie możesz wejść dalej do naszej krainy.
Młodzieniec spojrzał w kierunku jak mu się wydawało zachodnim i zobaczył jasne światło świecące jak Słońce, ale Słońca nie było widać.
- Co to za światło? Zapytał.
- To jest miejsce odrzekł ten sam bizon w którym mieszkają ci, co byli dobrzy.
- A tamta ciemna chmura? Zapytał raz jeszcze młody Indianin Chippewa.
- Mujee-izzhi-wabezewin, niegodziwość odpowiedział bizon.
Młodzieniec nie zadawał więcej pytań i z pomocą duchów opiekuńczych stanął znowu na ziemi, odetchnął powietrzem i zobaczył Słońce promieniujące zwykłym światłem. Nikt nie wie, co więcej widział w krainie zmarłych, albo dokąd poszedł i co robił, gdy opuścił to miejsce.
Długo wędrował pragnąć znaleźć sposób, jak zapewnić szczęście swojemu ludowi, aż w końcu pewnego wieczoru wrócił do wioski.
Mijając inne chaty zbliżył się do własnej. Usłyszał, jak bracia kłócą się, chcąc posiąść jego żonę, która dotąd pozostawała mu wierna, opłakiwała odejście i prawdopodobną śmierć męża. Młodzieniec nadsłuchiwał, póki się nie upewnił, o czym mówią. Potem wszedł do chaty, bez słowa osadził magiczne strzały w łuku, naciągnął cięciwę i wypuścił, zabijając braci na miejscu. Tak skończyło się współzawodnictwo między synami pustelnika i dopełnił się trwały i szczęśliwy związek między młodym Indianinem Chippewa a Czerwonym Łabędziem.
Według Indian Mandan dziki łabędź jest opiekunem dyni.
Cztery białe łabędzie wyznaczają u Indian Navajo krzyż czterech stron świata i wywołują wiatry wiejące z czterech kierunków.
korzystając z zapasów żywności zostawionych przez ojca, trójka chłopców utrzymywała się przy życiu.
Jednak zdawać się mogło, że bardziej niż własna zapobiegliwość chroni ich jakaś wyższa siła. Ponieważ ojciec był pai-gwud-aw-diz-zid, czyli pustelnikiem, zamieszkał daleko od głównego skupiska plemienia, tak że kiedy on i jego żona zmarli, dzieci zostały same, bez sąsiadów czy przyjaciół; chłopcy nie mieli pojęcia, że gdzieś w pobliżu może być jakaś istota ludzka. Nie wiedzieli nawet, kim byli ich rodzice, gdyż w czasie kiedy umarli, nawet najstarszy był za mały, żeby pamiętać.
Chociaż mieszkali sami, nie rozpaczali. Pracowali ciężko, żeby się utrzymać, i po pewnym czasie wszyscy trzej umieli polować i zabijać zwierzęta. Najstarszy stał się wkrótce doświadczonym myśliwym i udawało mu się bez trudu zdobyć pożywienie. Odznaczał się zwłaszcza zręcznością w polowaniu na bizony, wapiti i łosie. Kiedy jego bracia podrośli na tyle, żeby z nim chodzić do lasu, pokazał im wszystkie ścieżki, a kiedy mogli już sobie radzić sami, oznajmił, że ich opuszcza i idzie na poszukiwanie ludzkich siedzib; przyrzekł, że wróci, kiedy będzie mógł przyprowadzić im żony. Ale bracia nalegali, żeby został, bo nie mogą się bez niego obejść. Nie pozwalali mu odejść. Maujeekewis - drugi z kolei - głośno wyrażał swoje niezadowolenie:
- Co uczynimy z tymi żonami, które obiecujesz przyprowadzić? Żyliśmy bez nich tak długo i nadal możemy się bez nich obyć.
Te słowa przeważyły i trzej bracia nadal żyli pod wspólnym dachem przez jakiś czas.
Pewnego dnia uradzili, że każdy z nich zabije samca tego gatunku zwierząt, na które umie polować najlepiej, a później z jego skóry sporządzi kołczan. Tak też uczynili i gdy tylko kołczany były gotowe, przystąpili do robieni strzał na wypadek nagłej potrzeby.
Wkrótce potem założyli się o to, który pierwszy wróci do domu za zwierzyną i przyrządzi ją jako poczęstunek dla pozostałych braci. Postawiono warunek, że każdy będzie polował tylko na te zwierzęta, na które zwykle poluje. Tak więc wyruszyli w różnych kierunkach. Najmłodszy z braci nie uszedł dlatego, gdy zobaczył niedźwiedzia, zwierzę, którego nie wolno mu było zabić. Jednakże podążył za nim, zastrzelił go i przyniósł do domu. Mimo, że było to sprzeczne z umową, zaczął odzierać go ze skóry. I wtedy nagle powietrze wokół niego zabarwiło się na czerwono.
Przetarł oczy i spojrzał znowu. Powietrze wciąż było czerwone, a w oddali usłyszał dziwny dźwięk, który z początku przypominał głos ludzki. Poszedł za nim, a po chwili dotarł nad brzeg jeziora i na wodzie zobaczył to, czego szukał - pięknego czerwonego łabędzia, którego upierzenie błyszczało w Słońcu, i który co pewien czas wydawał ten sam dźwięk, który wcześniej było słychać. Był w zasięgu strzału z łuku, więc przyciągnął cięciwę do ucha, starannie wycelował i strzelił. Strzała chybiła. Wówczas zaczął strzelać raz po raz, aż opróżnił kołczan. Łabędź wciąż unosił się na wodzie, pływając dokoła. Wyciągnął długą szyję i zanurzył dziób, jakby nie zdawał sobie sprawy z niebezpieczeństwa.
Najmłodszy z braci pobiegł do domu, zabrał resztę swoich strzał oraz strzały braci i wszystkie po kolei wystrzelił z łuku. Potem stanął i wpatrywał się w pięknego ptaka. Nagle przypomniał sobie słowa braci, że w starym ojcowskim worku z lekami są trzy magiczne strzały. Ruszył pędem do domu. Kiedy indziej pomyślałby może, że otwierając ojcowski worek popełnia świętokradztwo, ale teraz tak bardzo pragnął zabić łabędzia, że porwał trzy strzały i pobiegł z powrotem nad jezioro, zostawiając resztę zawartości worka rozrzuconą po całej chacie. Wystrzelił pierwszą strzałę z wielką precyzją i omal mie trafił. Druga strzała doszła jeszcze bliżej; po założeniu ostatniej strzały poczuł, że jego ramię staje się silniejsze a po napięciu cięciwy z wielką siłą zobaczył, że strzała przeszyła szyję łabędzia nieco powyżej piersi. Z początku ptak się nie poruszał, a potem powoli machając skrzydłami uniósł się w powietrze i odleciał w kierunku pungishemoo, miejsca, gdzie zachodzi Słońce.
Był rozczarowany. Wiedział, że bracia będą się na niego gniewać. Wskoczył więc do wody i uratował dwie magiczne strzały: trzecią uniósł ze sobą łabędź. Myśliwy pomyślał jednak, że ptak nie mógł odlecieć bardzo daleko i był zdecydowany podążać za nim, bez względu na to, co się stanie.
Ruszył więc biegiem. Był niezwykle szybki, gdyż potrafił wypuścić strzałę, i przegonić ją w locie. "Umiem chyżo biegać - myślał i prędzej czy później doścignę łabędzia."
Biegł na zachód przez wzgórza i prerie, aż tuż przed zapadnięciem nocy, gdy miał właśnie przebiec ostatni odcinek i poszukać miejsca do snu, usłyszał w oddali jakieś odgłosy i zrozumiał, że w pobliżu są ludzie. Mężczyźni ścinali drzewa, a uderzenia siekier rozlegały się w lesie szerokim echem. Kiedy Indianin Chippewa wyszedł z lasu, Słońce zachodziło właśnie za horyzont. Ucieszył się, że znalazł miejsce, gdzie mógłby wypocząć i dostać coś do jedzenia, gdyż opuścił dom bez żywności. Nęcąca perspektywa nie osłabiła jednak zapału, z jakim ruszył na poszukiwanie łabędzia, i czuł, że jeśli tylko wytrwa, to powiedzie mu się.
W pewnej odległości zobaczył przed sobą wieś rozrzuconą na zboczu wzgórza. Kiedy podszedł bliżej, usłyszał mudjee-kokokoho, wartownika, który ze swego stanowiska na wzniesieniu widział wszystko dokoła i obwieszczał o zbliżających się przyjaciołach czy wrogach słowami "Mamy gości!" A głośny krzyk w wiosce oznaczał, że wszyscy go słyszeli. Młodzieniec postąpił naprzód, a wartownik pokazał mu chatę wodza.
- Tam musisz pójść - powiedział i zostawił go samego.
- Wejdź, wejdź. Siadaj tutaj - zaprosił go wódz i wskazał na stronę, gdzie siedziała jego córka. - Tutaj musisz siąść.
Młodzieniec usiadł, postawiono przed nim jedzenie, ale ponieważ był obcy, nie wypytywano go zbytnio. Jeśli się odzywał, otrzymywał odpowiedzi, ale tylko wtedy zwracano się do niego.
- Córko - powiedział wódz, gdy zrobiło się ciemno - weź mokasyny zięcia i zobacz, czy nie są podarte. Jeśli tak, napraw je i wnieś jego tobołek.
Córka wodza była ładną dziewczyną. Jednakże Indianin Chippewa uważał to za dziwne, że tak go ciepło przyjęto i ożeniono w jednej chwili, chociaż nie wyraził takiego życzenia. Zdjął mokasyny. Upłynęło jednak trochę czasu, zanim młoda kobieta wyciągnęła po nie rękę. Nie spodobało mu się, że z tym zwleka, i kiedy po nie sięgnęła, wyrwał je z ręki dziewczyny i sam je zawiesił.
Położył się i rozmyślał o łabędziu. Potem zdecydował, że o świcie wyruszy w drogę.
Obudził się wcześnie i przemówił do młodej kobiety, ale nie odpowiedziała. Dotknął jej.
- Czego chcesz? - Spytała i obróciła się do niego plecami.
- Powiedz mi, kiedy przelatywał tędy łabędź? Szukam go. Wyjdź na dwór i wskaż mi drogę.
- Czy myślisz, że zdołasz go dogonić? - Spytała.
- Tak. Zapewnił.
- Naubesah, głupstwa prawisz! Powiedziała.
Mimo to wyszła z nim i wskazała kierunek, w którym powinien iść.
Młodzieniec szedł powoli, dopóki nie wstało Słońce. Wówczas zaczął wędrówkę ze zwykłą sobie szybkością. Biegł przez cały dzień, a z nadejściem nocy nieoczekiwanie znalazł się w pobliżu innej wioski, co go bardzo ucieszyło. Kiedy był jeszcze dość daleko, usłyszał wartownika wołającego: "Mamy gościa!" I zaraz wszyscy mężczyźni wyszli, żeby zobaczyć, kim jest nieznajomy. Znowu kazano mu wejść do chaty wodza i tam przyjęto w ten sam sposób jak poprzedniego wieczoru, z tą różnicą, że młoda kobieta była piękniejsza i przyjęła go bardzo uprzejmie.
Nalegano, aby został, on jednak myślał tylko o ptaku, za którym podążał. Przed brzaskiem zapytał młodą kobietę, o jakiej porze przelatywał łabędź, i prosił, aby mu wskazała drogę. Uczyniła to i powiedziała, że łabędź przeleciał poprzedniego dnia, gdy Słońce było pomiędzy południem a pungishemoo, miejscem, kędy zachodzi.
I znowu młodzieniec ruszył powoli, ale kiedy Słońce wstało, wypróbował szybkość swoich nóg, wypuszczając strzałę i biegnąć jej śladem; upadła za nim. Nic godnego uwagi nie zdarzyło się w ciągu dnia, wędrował naprzód wytrwale.
W jakiś czas po zapadnięciu zmroku zobaczył światło migocące w małej, niskiej chatce. Podszedł do niej ukradkiem i zerkając przez drzwi, zobaczył samotnego starca grzejącego plecy przy ogniu, a głową spuszczoną na piersi. Indianin Chippewa sądził, że stary człowiek nie wie o przybyciu gościa. Mylił się jednak; kiedy tylko zajrzał do środka, starzec odezwał się:
- Wejdź, nosis, mój wnuku. Usiądź naprzeciw mnie, zrzuć ubranie i wysusz. Musisz być zmęczony. A ja przygotuję ci coś do jedzenia.
Indianin Chippewa zrobił, co mu kazano. Wtedy stary czarownik powiedział:
- Kociołek z wodą stoi przy ogniu! I natychmiast mały metalowy garnek na nóżkach pojawił się przy ogniu. Potem starzec wziął jedno ziarnko kukurydzy, jedną czarną jagodę i włożył do garnka. Widząc to, młody człowiek powziął obawy, że odejdzie głodny, ale ani słowem, ani też spojrzeniem, nie zdradził swoich uczuć. Potrawa w garnku wkrótce się ugotowała. Wtedy starzec rozkazał kociołkowi stanąć dalej od ognia.
- Nosis rzekł posil się. I wręczył mu miskę z warząchwią zrobioną z tego samego metalu co garnek.
Młodzieniec nałożył na miską wszystko, co było w garnku, i w tej samej chwili zawstydził się swego postępowania. Zanim jednak zdążył coś powiedzieć, starzec rzekł:
- Jedz, jedz, nosis a wkrótce dodał:
- Nałóż sobie więcej.
Indianin Chipewa był zdumiony, że kociołek wciąż jest pełny. Nadal więc sobie dokładał; ale za każdym razem, gdy to robił, garnek znowu się napełniał, aż w końcu młodzieniec całkowicie zaspokoił głód. Czarownik wydał rozkaz i kociołek zajął swoje zwykłe miejsce po drugiej stronie izby.
Potem młodzieniec rozciągnął się na podłodze wygodnie i słuchał, co mówi gospodarz. Starzec powiedział mu, że musi trwać przy swoim zamiarze, a odniesie sukces.
- Nie wolno mi powiedzieć nic więcej, ale nie ustawaj w tym, co zacząłeś, a nie doznasz zawodu. Jutro dojdziesz do chaty drugiego z mich starszych kompanów; jednak dopiero następny powie, co zrobić, aby ci się powiodło. Czerwony Łabędź często tędy przelatuje, ale ci, którzy dotychczas go ścigali, nie wrócili. Musisz być wytrwały. Musisz być na wszystko przygotowany.
- Będę odrzekł młody człowiek.
Potem obydwaj położyli się spać. Wczesnym rankiem w kociołku czarownika było już gotowe jedzenie, tak aby gość mógł się posilić przed drogą. Czarownik dał Indianinowi Chippewa radę na pożegnanie i posłał go dalej.
W drodze młodzieniec stwierdził, że jest w lepszym nastroju niż od chwili opuszczenia domu. Znowu spędził noc u pewnego starca, który dobrze go przyjął, a następnego ranka udzielił wskazówek. Tego dnia podczas wędrówki młodzieniec miał jeszcze lepsze samopoczucie, gdyż przed zapadnięciem nocy spodziewał się spotkać osobę, która pokaże mu drogę do czerwonego łabędzia.
Z nastaniem ciemności dotarł do chaty trzeciego starca. Zanim jeszcze tworzył drzwi, usłyszał głos: "Wejdź, nosis", a kiedy wszedł, poczuł się od razu jak w domu. Starzec przyrządził mu coś do jedzenia w ten sam sposób jak inni czarownicy; kociołek miał dokładnie ten sam rozmiar i zrobiony był z tego samego metalu. Kiedy Indianin Chippewa skończył jeść, czarownik zwrócił się do niego:
- Młody człowieku, czeka cię trudne zadanie. Wielu przechodziło tędy z tym samym zamiarem, ale żaden nie wrócił. Bądź ostrożny, jeśli twoje duchy opiekuńcze są potężne, może ci się powiedzie. Czerwony Łabędź, za którym podążasz, to córka pewnego czarownika. Jest to człowiek wielce zamożny, ale córkę ceni prawie tak jak wampum. On sam kiedyś nosił na głowie wampum przyczepiony do skalpu. Ale potężni Indianie wojownicy pewnego zamieszkałego daleko wodza przyszli do niego i powiedzieli, że córka ich wodza, bliska śmierci, prosi o skalp wraz z wampumem, aby zwalczyć chorobę. Gdyby tylko mogła zobaczyć wampum, doszłaby do zdrowia. I tak, ponieważ usilnie nalegali, czarownik zgodził się rozstać z wampumem, chociaż po jego zdjęciu został z nagą, pokrwawioną głową. Minęło kilka lat, a głowa nie zagoiła się. Wojownicy oszukali czarownika; teraz stroją sobie żarty z jego skalpu i tańcząc chodzą z nim od wsi do wsi, a za każdą okazaną mu zniewagę starzec jęczy z bólu. Owi Indianie są bardzo potężni i wielu młodych ludzi straciło życie próbując odzyskać skalp. Zwabił ich Czerwony Łabędź, tak samo jak zwabił ciebie, a komu na tyle dopisze szczęście, że mu się powiedzie, zdobędzie w nagrodę samego czerwonego łabędzia.
Rankiem ruszysz w dalszą drogę, a pod wieczór dojdziesz do chaty czarownika. Jeszcze przed wejściem usłyszysz jego jęki. Zaprosi cię od razu do środka; nie ujrzysz nikogo prócz niego. Zapyta cię o twoje sny i o twoje duchy opiekuńcze. Potem poprosi, abyś mu przyniósł skalp. Pokaże ci drogę; jeśli zechcesz go odzyskać, a myślę, że zechcesz, idź naprzód, mój synu, z mocnym sercem. Bądź wytrwały, bo czuję, że ci się powiedzie.
- Spróbuję zapewnił młodzieniec i wczesnym rankiem następnego dnia, posiliwszy się uprzednio z magicznego kociołka, wyruszył w drogę.
Pod wieczór przybył do chaty, tak jak mu powiedziano, i usłyszał jęki czarownika. Zanim jeszcze otworzył drzwi, usłyszał zaproszenie:
- Wejdź!
Po przekroczeniu progu zobaczył skrwawioną głowę starca, który jęczał straszliwie.
- Siadaj, siadaj rzekł starzec a ja tymczasem przygotuję ci coś do jedzenia.
Potem przyrządził mu strawę tak samo jak inni czarownicy.
- Widzisz, jaki jestem biedny. Nie mam nikogo, kto by mi pomógł powiedział, ponieważ pragnął ukryć fakt, ż jest tam też Czerwony Łabędź.
Indianin Chippewa jednak wiedział, że chata jest przedzielona, i od czasu do czasu słyszał za przepierzeniem jakiś szelest. Zdjął skórzane nogawice i mokasyny, a kiedy jadł, czarodziej zaczął mu opowiadać, jak stracił swój skalp, o doznawanych zniewagach, o bólu, jaki musi znosić, i o dotychczasowych nieudanych próbach odzyskania skalpu. Opowiedział o wojownikach, którzy go skarali, jacy byli mocni i jacy liczni. Potem odwołał się do dumy młodzieńca, a także przyrzekł bogactwa w zamian za pomoc. Co pewien czas przerywał i jęczał, mówiąc:
- O! Jak haniebnie postępują z moim wampumem!
Indianin Chippewa słuchał. Potem starzec zapytał o jego sny enaw-baundum, co młodzieniec widział, kiedy spał w czasie gdy pościł i czernił twarz, aby sprowadzić duchy opiekuńcze. Młodzieniec opowiedział mu jeden sen. Czarownik jęknął.
- Nie! To nie ten.
Opowiedział mu drugi
- To nie ten jęknął znowu starzec.
Indianin Chippewa opowiedział mu kilka innych. Czarownik za każdym razem wydawał jęk i mówił dość opryskliwie:
- Nie! To nie te sny.
Młody człowiek pomyślał sobie: "Kim ty jesteś? Możesz jęczeć, ile ci się podoba, nie mam zamiaru opowiadać ci więcej snów."
Wtedy czarownik zapytał błagalnym tonem:
- Nie zdarzają ci się sny innego rodzaju?
- Zdarzają odparł młodzieniec i opowiedział mu jeden z nich.
- To ten! To ten! Zawołał czarownik. Za twoją sprawą będę żył. Pójdziesz więc i przyniesiesz mi skalp.
- Pójdę powiedział młodzieniec a pojutrze, gdy usłyszysz wołanie kakak, jastrzębia, dowiesz się za pośrednictwem tego znaku, że mi się powiodło. Musisz przygotować się na tę chwilę i wychylić przez drzwi tak, żebym w chwili, gdy przybędę, mógł umieścić skalp na twojej głowie.
- Zgoda powiedział czarownik. Stanie się jak mówisz.
Nazajutrz wczesnym rankiem Indianin Chippewa ruszył w drogę i mniej więcej w porze, gdy Słońce zmierza ku domowi, usłyszał głośne okrzyki. Był w lesie i myślał, że widzi tylko kilku mężczyzn. ale im dalej szedł, tym więcej widział. Aż wreszcie, gdy dotarł na otwartą równinę, głowy ich okazały się tak liczne jak zwisające liście. W środku ujrzał słup, na którym coś powiewało. Był to skalp. Od czasu do czasu powietrze rozdzierał okrzyk sau-sau-quan, gdyż wojownicy tańczyli wokół słupa Taniec wojenny. Zanim go zauważono, Indianin Chippewa przemienił się w no-noskau-see, koliba, i pofrunął w stronę skalpu.
Przelatując nad głowami ludzi, podfruwał do ich uszu i wydawał wibrujący dźwięk, jaki robi koliber w locie. Odskakiwali na bok i pytali jeden drugiego, co też to może być. Tymczasem on już prawie dosięgał wierzchołka słupa, lecz w obawie przed wykryciem przemienił się w me-sau-be-wau-aun, kłaczek puchu, i spłynął miękko na skalp. Odwiązał go i zaczął unosić w górę. Tylko to mógł zrobić trzymać go wysoko, bo skalp był bardzo ciężki. a kiedy się uniósł, wszyscy zawołali:
- Zabierają go nam, zabierają go nam!
Kłaczek puchu nie zatrzymał się, chociaż leciał tuż nad ich głowami. Szmer i poruszenie takiej masy ludzi przypominało stłumione uderzenia fal po sztormie. Wkrótce znacznie się od nich oddalił, więc zaprzestali pogoni. Wtedy przemienił się w jastrzębia i odleciał, wołając w czasie lotu.
Kiedy stary człowiek usłyszał wołanie kakak, wystawił głowę za drzwi. Wkrótce usłyszał szelest skrzydeł i w tej chwili stanął przed nim Indianin Chippewa, który wcisnął skalp wraz z wampumem na głowę starca z taką siłą, że podcięło mu nogi i zadrżał z bólu. Skalp przylgnął do głowy; młodzieniec wszedł do chaty i usiadł, czując się jak u siebie w domu.
Czarownik tak długo dochodził do siebie po zadanym ciosie, że młodzieniec zaczął się o niego obawiać. Wreszcie zaczął dawać oznaki życia. Poruszył się i usiadł. Gdy stanął na nogi, Indianin Chippewa zobaczył, że ma przed sobą przystojnego młodzieńca.
- Dziękuję ci przyjacielu powiedział czarownik. Przywróciłeś mi moją pierwotną postać. Tak chciał los, a ty osiągnąłeś zwycięstwo.
Potem czarownik nalegał, aby Indianin Chippewa pozostał jego gościem, i młodzieniec zatrzymał się u niego przez kilka dni; dwaj młodzi mężczyźni zaprzyjaźnili się na dobre. ani razu jednak czarownik nie wspomniał o Czerwonym Łabędziu.
W końcu nadszedł dzień, kiedy Indianin Chippewa przygotowywał się do odejścia. Wówczas czarownik w zapłacie za jego dzielność ofiarował mu różnego rodzaju wampumy, szaty i wiele innych rzeczy, które mogły uczynić zeń wpływowego człowieka. Ciekawość Indianina Chippewa sięgała szczytu, ale wciąż powstrzymywał się od pytania o czerwonego łabędzia, czując, że zachowałby się niewłaściwie, skoro gospodarz, który go tak hojnie wynagrodził, ani razu nie wspomniał o ptaku.
Podróżny tobołek był gotów i właśnie Indianin Chippewa zaciągał się fajką po raz ostatni, gdy czarownik zwrócił się w końcu do swego gościa:
- Przyjacielu, wiesz, dlaczego przybyłeś aż z tak daleka. Osiągnąłeś swój cel, a ja zaciągnąłem wobec ciebie dług wdzięczności. Twoje czyny nie pozostaną bez nagrody; jeżeli będziesz podejmował się innych zadań z takim samym zapałem, zawsze ci się powiedzie. Moje obowiązki zatrzymują mnie tu, gdzie jestem, chociaż byłbym szczęśliwy, gdybym mógł pójść z tobą. Dałem ci wszystko, co może być w życiu potrzebne, rozumiem więc, że powściągasz się od mówienia o Czerwonym Łabędziu. Przysięgałem jednak, że ten, kto zwróci mi skalp, będzie go miał.
Potem zawołał, a następnie zapukał w przepierzenie. Natychmiast drzwi się otworzyły i ukazał się Czerwony Łabędź. Była to najpiękniejsza młoda kobieta, a gdy stanęła przed Indianin Chippewa, tak wielki bił od niej urok, jakby nie była mieszkanką Ziemi.
- Weź ją powiedział czarownik. Jest moją siostrą, obchodź się z nią dobrze. Jest ciebie warta, a to, co uczyniłeś dla mnie, zasługuje nawet na większą nagrodę. Chętnie pójdzie z tobą do twoich krewnych i przyjaciół. Była na to przygotowana od dnia twego przybycia. Moje najlepsze życzenia pójdą razem z wami.
Młoda kobieta spojrzał życzliwie na męża. Indianin Chippewa pożegnał się z przyjacielem i wspólnie z żoną ruszył w powrotną drogę swoim dawnym śladem.
Wędrowali powoli, a po kilku dniach dotarli do chaty starego czarownika. Powitał ich tymi słowami:
- Jesteś człowiekiem silnego ducha. Powiedzie ci się we wszystkim.
A następnego ranka, gdy byli gotowi do drogi, starzec wyciągnął z kąta chaty worek i rzekł:
- Daję ci go, nosis. Zawiera podarek dla ciebie. Żyj szczęśliwie do późnej starości.
Potem młodzi pożegnali go i ruszyli w dalszą drogę. Wkrótce dotarli do chaty drugiego starzec, gdzie zostali przyjęci w ten sam sposób. Poszli dalej i niebawem przybyli do pierwszej z dwóch wiosek. Wartownik dał znać i Indianina Chippewa, jak poprzednio, zaprowadzono do chaty wodza.
- Siadaj tutaj zięciu przywitał go wódz, wskazując miejsce obok swej córki. I ty także powiedział do Czerwonego Łabędzia.
Córka wodza była zajęta robótką ręczną, starała się okazać obojętność; nie podniosła nawet głowy, żeby zobaczyć, kto przyszedł. Po chwili wódz rzekł:
- Niech ktoś wniesie tobołek naszego zięcia.
Kiedy wniesiono tobołek, młodzieniec otworzył worek, który otrzymał od trzeciego starca, i wyciągnął zeń wampum z paciorków, szaty i różne inne przedmioty. Ofiarował je teściowi, a wszyscy byli zdziwieni bogactwem daru. Córka wodza spojrzał na prezenty, a potem na Indianina Chippewa i jego piękną żonę. Przestała zajmować się robótką i przez reszt wieczoru była cicha i zamyślona. Rozmawiali o jego przygodach. Później wódz powiedział, że rano może zabrać jego córkę ze sobą w dalszą drogę.
- Dobrze odparł młodzieniec.
- Córko! Bądź rano gotowa do drogi przemówił znowu wódz.
Był tam jednak w chacie pewien Maujeekewis, który pragnął pojąc tę kobietę za żonę. Zerwał się na równe nogi mówiąc:
- Któż to taki, żeby ją miał wziąć za kilka podarunków? Zabije go! I podniósł nóż, który miał w ręku. Ale czekał tylko, aż ktoś go powstrzyma. Potem usiadł, bo w istocie był tchórzem.
Następnego dnia skoro świt ruszyli w drogę, a pod wieczór doszli do kolejnej wioski. Wartownik zawołał, a na jego okrzyk gromada mężczyzn, kobiety i dzieci wyszła im na spotkanie. Znowu zaprowadzono ich co chaty wodza, który pozdrowił ich słowami:
- Witam cię, zięciu. Potem porosił, aby gość usiadł obok jego córki. Dwie kobiety zrobiły to samo.
Kiedy wypalili fajkę i zjedli, wódz poprosił młodzieńca, by opowiedział o swoich przygodach, a ci, którzy przyszli do chaty posłuchać, patrzyli z podziwem i zdumieniem na Czerwonego Łabędzia, gdyż kobieta była naprawdę piękna. Wtedy Indianin Chippewa zdał im sprawę ze wszystkiego, co mu się przydarzyło; później zaś wódz powiedział, że braci młodzieńca poszukiwali go w tej wiosce. Potem jednak wrócili do domu, gdyż stracili nadzieję, że go jeszcze kiedyś zobaczą. Zakończył słowami, że skoro Indianin Chippewa miał tyle szczęścia i zachował się jak mężczyzna, powinien zabrać ze sobą jego córkę jako żonę.
- Chociaż twoi bracia byli tutaj, nieśmiałość powstrzymywała ich przed wejściem do naszych chat. Zapytali tylko o ciebie i odeszli. Weźmiesz moją córkę; obchodź się z nią dobrze, a to nas mocniej zwiąże.
Otóż zawsze zdarza się w wiosce, że mieszka w niej jakiś głupiec. Tak się zdarzyło i teraz, gdyż w chacie był pewien Maujeekewis, i kiedy młodzieniec ofiarował już podarki swojemu teściowi, ten Maujeekewis skoczył na równe nogi z wściekłością.
- Kim jest ten obcy, żeby ją wziął za żonę? Zapytał. Chcę ją mieć dla siebie!
Wódz kazał mu się uspokoić i nie wszczynać kłótni z kimś, kto cieszy się gościnnością.
- Nie, nie! Zawołał Maujeekewis i próbował uderzyć obcego.
Indianin Chippewa jednak nie obawiał się gróźb i nie zwracał na niego uwagi.
- Będę ja miał, będę ją miał! Zawołał tamten.
W tej sekundzie powaliła go na ziemię wojenna maczuga wodza. A gdy odzyskał przytomność, wódz zganił go za głupotę, mówiąc, żeby przestał pleść bzdury i wyszedł.
Po zakończeniu układów młodzieniec zaprosił na swoje tereny łowieckie część rodzin, gdyż nie brakowało tam zwierzyny. Zgodzili się; rankiem zebrała się spora grupa ludzi mająca mu towarzyszyć. Wódz z licznym zastępem wojowników odprowadził ich spory kawał drogi. Kiedy nadeszła pora powrotu, wygłosił przemówienie i błagał o błogosławieństwo Wielkiego duch dla swego zięcia i dla całej wyprawy.
Po kilkunastu dniach podróży Indianin Chippewa i towarzyszący mu ludzie znaleźli się w pobliżu jego dawnego domu. Wszyscy się zatrzymali, gdy tymczasem on sam wszedł, aby zobaczyć braci. Po przekroczeniu progu chaty stwierdził, że wszystko jest brudne i pokryte popiołem. Po jednej stronie zobaczył najstarszego brata, który siedział w popiele z uczernioną twarz i głośno płakał. Po drugiej stronie siedział drugi brat, Maujeekewis: miał także uczernioną twarz, a głowę jego pokrywały pióra i puch łabędzi. Wyglądał naprawdę dziwacznie. Indianin Chippewa nie mógł się powstrzymać od śmiechu, gdyż brat udawał taki smutek, że nie zwrócił uwagi na przybysza. Najstarszy brat wstał szybko miejsc, podał mu rękę, ucałował i był bardzo szczęśliwy, że go znów widzi.
Młodzieniec najpierw pomógł im posprzątać chatę, a potem oświadczył, że przyprowadził każdemu żonę. Słysząc to Maujeekewis zerwał się na nogi i zawołał:
- Czy to naprawdę ty? Czy to ty wróciłeś? I pobiegł do drzwi, żeby zerknąć na kobiety. Potem zaczął skakać i śmiać się. Kobiety! Kobiety! Wołał. takie przyjęcie zgotował swemu bratu.
Indianin Chippewa kazał im się umyć i przygotować, a sam zamierzał wyjść i przyprowadzić kobiety. Maujeekewis od razu zaczął się myć, ale co pewien czas wyglądał, żeby przyjrzeć się kobietom. Kiedy podeszły blisko, rzekł:
- Ta będzie dla mnie. Nie! Tamta będzie dla mnie!
Chodził, siadał na chwilę, potem znowu wstawał i wyglądał, i śmiał się. Zachowywał się jak szaleniec.
Kiedy tylko porządek został przywrócony i wszyscy usiedli, Indianin Chippewa przedstawił jedną z kobiet starszemu bratu.
- Ofiarowano mi te kobiety powiedział. Teraz ja daję żonę każdemu z was. Taki był mój zamiar od samego początku.
Maujeekewis przemówił w te słowa:
- No, chyba trzy żony to dla ciebie za dużo.
Potem Indianin Chippewa podprowadził jedną kobietę do Maujeekewisa.
- Bracie odezwał się oto kobieta dla ciebie, żyjcie szczęśliwie.
Maujekewis zwiesił głowę jakby zawstydzony, ale od czasu do czasu rzucał ukradkowe spojrzenie na żonę, a także na inne kobiety. Po chwili zwrócił się do swojej, zachowując się tak, jakby byli małżeństwem od lat.
- Żono powiedział pójdę na polowanie. I ruszył w drogę.
Przez pewien czas bracia żyli z spokoju. Ich wieś kwitła, liczba mieszkańców wzrastała i wszystkiego mieli pod dostatkiem. Jednakże po pewnym czasie dwaj starsi bracia zaczęli okazywać niezadowolenie. Najpierw skrytykowali najmłodszego za to, że wziął zaczarowane strzały zmarłego ojca. Potem nalegali, aby poszedł i poszukał w zamian innych, mając nadzieję, że po jego odejściu któryś z nich będzie mógł wziąć jego żonę. Pewnego dnia po wysłuchaniu ich nalegań powiedział, że wyruszy w drogę. Potem on i Maujeekewis poszli razem do chaty, w której była łaźnia. Nawet tam, w tym uświęconym miejscu, Maujeekewis robił mu wymówki o strzały. Najmłodszy brat przyrzekł, że pójdzie po nie, i następnego dnia zgodnie z danym słowem wyruszył.
Pokonał już spory szmat drogi, gdy zobaczywszy otwór w ziemi, zszedł na dół i zstąpił do krainy zmarłych. Była to piękna kraina, ciągnąca się daleko jak okiem sięgnąć. Zobaczył mnóstwo różnego rodzaju zwierząt. Najpierw podszedł do bizonów; zdziwił się bardzo, gdy przemówiły doń ludzkim głosem. Zapytały, dlaczego przybył, jak zszedł na dół i dlaczego ośmielił się odwiedzić krainę zmarłych. Powiedział, że przybył po magiczne strzały, żeby ułagodzić braci.
- W porządku oświadczył przywódca bizonów, który zamiast ciała miał same kości. Tak, wiemy o tym. Potem on i jego towarzysze odsunęli się jakby w obawie przed młodzieńcem. Znalazłeś się w miejscu, na którym nigdy dotąd nie stanął żywy człowiek podjął duch bizona. Wracaj natychmiast do swego plemienia, gdyż twoi bracia usiłują zhańbić twoją żonę. Idź, a dożyjesz sędziwego wieku. Będziesz żył i umierał szczęśliwy. Nie możesz wejść dalej do naszej krainy.
Młodzieniec spojrzał w kierunku jak mu się wydawało zachodnim i zobaczył jasne światło świecące jak Słońce, ale Słońca nie było widać.
- Co to za światło? Zapytał.
- To jest miejsce odrzekł ten sam bizon w którym mieszkają ci, co byli dobrzy.
- A tamta ciemna chmura? Zapytał raz jeszcze młody Indianin Chippewa.
- Mujee-izzhi-wabezewin, niegodziwość odpowiedział bizon.
Młodzieniec nie zadawał więcej pytań i z pomocą duchów opiekuńczych stanął znowu na ziemi, odetchnął powietrzem i zobaczył Słońce promieniujące zwykłym światłem. Nikt nie wie, co więcej widział w krainie zmarłych, albo dokąd poszedł i co robił, gdy opuścił to miejsce.
Długo wędrował pragnąć znaleźć sposób, jak zapewnić szczęście swojemu ludowi, aż w końcu pewnego wieczoru wrócił do wioski.
Mijając inne chaty zbliżył się do własnej. Usłyszał, jak bracia kłócą się, chcąc posiąść jego żonę, która dotąd pozostawała mu wierna, opłakiwała odejście i prawdopodobną śmierć męża. Młodzieniec nadsłuchiwał, póki się nie upewnił, o czym mówią. Potem wszedł do chaty, bez słowa osadził magiczne strzały w łuku, naciągnął cięciwę i wypuścił, zabijając braci na miejscu. Tak skończyło się współzawodnictwo między synami pustelnika i dopełnił się trwały i szczęśliwy związek między młodym Indianinem Chippewa a Czerwonym Łabędziem.
Według Indian Mandan dziki łabędź jest opiekunem dyni.
Cztery białe łabędzie wyznaczają u Indian Navajo krzyż czterech stron świata i wywołują wiatry wiejące z czterech kierunków.
,,Lepiej bez celu iść naprzód niż bez celu stać w miejscu, a z pewnością o niebo lepiej, niż bez celu się cofać”
– Andrzej Sapkowski
NIE MASZ NIC CIEKAWEGO DO NAPISANIA NIE REJESTRUJ SIĘ.
– Andrzej Sapkowski
NIE MASZ NIC CIEKAWEGO DO NAPISANIA NIE REJESTRUJ SIĘ.